Czy ktoś z Was nigdy nie marzył o poranku w górach, siedząc
na skrawku szczytu i podziwiając wschodzące znad horyzontu złociste słońce? No
dobra, pewnie znajdzie się grupka ludzi, a może i całkiem spora gromadka,
którym takie pomysły nie przychodzą do głowy (a może to i dobrze?).
Nam się taka wizja całkowicie podoba. Kochamy góry, a
wyobrażenia o tak pięknym przeżyciu rozgrzewa nasze serca. Powtarzam: „wizja”,
ponieważ ze względu na to, że aby ją zrealizować trzeba wstać w nocy, wdrapać
się na szczyt, a później jeszcze z niego zejść. NO WAY!
A jednak…
Jak to się stało, że o 4 rano znaleźliśmy się na szlaku?
start from the beginning…
Plan był prosty – Korzystając z ostatnich dni urlopu, jedziemy
do Karpacza, wchodzimy na samotnię gdzie nocujemy, a rano wyspani wchodzimy na
Śnieżkę i wracamy do domu.
Ze stolicy Dolnego
Śląska wyruszyliśmy skoro świt (czyli na naszych zegarkach mijała 10). Na
parkingu obok skoczni Orlinek w Karpaczu byliśmy po 12, kupując po drodze zapas
‘michałków’. Byliśmy w trójkę: pan T, pani A i pan F.
Kim jest Pan F?
Jest to osobnik często towarzyszący nam w podróżach (również
górskich). Jego obecność zawsze wzbudza spore emocje w turystach, których
mijamy na szlakach naszych wędrówek. Część z nich szczerze nie dowierza, że F
daje radę, a część po prostu cieszy się na jego widok.
Pan F to nasz czworonożny przyjaciel – Buldog Francuski
(bardzo się cieszy, że w końcu możecie go poznać). Do hebana mu daleko, bo nosi tylko małą hebanową czapkę ale mimo to traktujemy go jak jednego z nas.
Wyruszyliśmy więc z parkingu czarnym szlakiem. Od razu
zaczęło padać (dobrze, że jeszcze na dole zdążyliśmy kupić foliowy kubraczek
dla Pani A). Po ok 1,5h z kilkoma przystankami odbiliśmy na szlak żółty
docierając (po 15min) do schroniska „Strzecha Akademicka”. Stamtąd już tylko 10
minut szlakiem niebieskim i stanęliśmy pod schroniskiem „Samotnia” – celem naszej
wycieczki. Pomimo wiatru, licznych zmian
temperatur i deszczu, szło się całkiem sympatycznie. Umilaliśmy sobie drogę
wspominkami z Trapani z którego wróciliśmy kilka dni temu.
Jest godzina 14. Na zewnątrz ziąb. Co robimy?
Co można robić w Samotni, będąc tam w porze obiadowej, a nie mając już planów wędrówkowych na ten dzień? Idąc tam, mieliśmy w głowie grzańca sączonego nad brzegiem Małego Stawu, ‘głupie gadki’, zdjęcia i przechadzki po okolicy. Niestety rzeczywistość to szybko zweryfikowała, a silny wiatr i przenikliwe zimno uwięziły nas w środku schroniska. Odebraliśmy klucze do pokoju, który miła Pani zza naszej wschodniej granicy naprędce przygotowała. Swoją drogą okazało się też, że jeśli chcemy przyjść z psem – konieczna jest wcześniejsza informacja telefoniczna, ponieważ oni mają specjalne „osierszczone” już pokoje. Na szczęście udało nam się taki dostać. Po obiedzie, piwie, szklaneczce grzanego wina i partyjce w Scrabble nie mieliśmy już pomysłu co robić. W samym budynku również było spokojnie, ze względu na środek tygodnia.
A może na wschód słońca na Śnieżkę?
… rzuciła od tak Ada, nieświadomie zapominając, że Tobiasz
lubi podchwycić takie pomysły. Szybkie sprawdzenie prognozy pogody – całkiem optymistycznie.
Miało mniej wiać, nie padać i być bezchmurnie, a słońce miało wystawić swoje
promienie zza horyzontu ok 06:15. Idziemy!
Spać położyliśmy się o 21, bo wstać powinniśmy o 4. Według
map, dojście z samotni na najwyższy szczyt Karkonoszy to 1 godzina i 50 minut.
04:00 pobudka
Było ciężko, za oknem ciemno. Głowy za drzwi wejściowe
wystawiliśmy 15 minut później. Temperatura powietrza i niebo z dziwnie
wyglądającymi i dziwnie poruszającymi chmurami nie nastrajało optymistycznie.
Uzbrojeni w latarki, ruszyliśmy przed siebie. Po 20 minutach, już za strzechą
akademicką, złe samopoczucie pani A, zmusiło ją do poruszania się po drodze
tyłem. Wg niej, taka forma poruszania sprawiała, że czuła się lepiej (ale i tak
nie była zbyt rozmowna…). Ja nie
wnikałem. W zupełnej ciszy, doszliśmy do Domu Śląskiego gdzie zaczynało się
powoli przejaśniać. Wiało niesamowicie, a nad Śnieżką niczym wielki kokon
wisiała ogromna, ciężka chmura.
Ostatnia prosta
Wybraliśmy szlak niebieski, dookoła szczytu. Pani A, jakby
całkiem odebrało mowę, szła na zmianę, raz przodem, raz tyłem, a czasem nawet bokiem.
Pan F jeszcze dawał radę, choć wydawać by się mogło, że próbuje dotknąć uszami
ziemi. Pan T, spoglądał często na zegarek i próbował uchwycić cokolwiek na
zdjęciu. Niestety widok rozświetlonego u podnóża miasta co chwilę przysłaniały
chmury.
Dobijała 6:20
…a my znaleźliśmy się u progu szczytu w wielkiej chmurze. Na
miejscu kręciło się kilkanaście osób, być może podobnie zawiedzonych co my. Bo
nie ma co robić „dobrej miny do złej gry”. Słońce właśnie wstawało a nie było
widać nic. Kompletnie nic. Szybko zgarnęliśmy pieczątki do naszych książeczek
PTTK (kupionych dzień wcześniej w samotni), zjedliśmy banana i ruszyliśmy z powrotem.
Słońce ujrzeliśmy dopiero przy Domu Śląskim. Wyglądało
urokliwie, ale niestety pozostał lekki niedosyt. Być może spróbujemy jeszcze
kiedyś?
Wracając do domu, w Karpaczu zatrzymaliśmy się tradycyjnie w
Rondo Cafe. Z czystym sumieniem polecamy to dosyć niepozorne miejsce.
Przepyszna kawa i ciasta, które nie pierwszy raz urzekły nasze kubki smakowe.
Chodzenie tyłem zawsze sprawdza się najlepiej :D
OdpowiedzUsuńA na kawę się trzeba wybrać, już zdjęcie zachęca.